„JESTEM jak jakiś nabój wysokiej marki eksplozywności leżący spokojnie na łące.
Ale dotąd nie ma armaty i nie ma mnie kto wystrzelić.
A tego sam nie potrafię — muszę mieć ludzi.”
Doktor Birula — Białynicki był nie tylko dobrym lekarzem,
był także dobrym psychologiem.
„Niezwykły dynamizm”, „potencjał energetyczny”
Witkacego znalazł w końcu ujście w reformatorskiej pasji,
w przeznaczonej dla najszerszych kręgów Istnień Poszczególnych
publicystyce Narkotyków i Niemytych dusz.
Nie znalazłszy w najbliższym sobie środowisku chętnych „kanonierów” — ludzi,
którzy mu są potrzebni,
decyduje się sam ich wychować i przeszkolić.
Nie tylko dla dobra daremnie wydającego złowróżbne syki
„naboju” — także dla nich samych.
Podejmując tę próbę widzi jednak konieczność rozpoczęcia swej pracy od podstaw.
Lekturę Witkiewiczowskich dywagacji należy zacząć od czytania Appendixów.
„Zaznaczam z góry, że cała ta część mojego „dziełka”
może się wydać wielu ludziom śmieszna, a nawet zbyteczna.
Śmieszna to może ona i jest, ale co do zbyteczności, to śmiem w nią wątpić.”
Oto rzecz bez precedensu.
Ten, który jako artysta „musi stać na czele, musi być tym,
który prowadzi” — w pierwszym odruchu prowadzi zastępy swych
potencjalnych aniołów do... łaźni.
Odszorowawszy ciała (koniecznie szczotkami firmy Braci Sennebaldt z Bielska),
nauczywszy się golić, pudrować i szminkować,
zaopatrzywszy w rady i recepty tych, co cierpią na hemoroidy,
łupież i łojotok, pogroziwszy tym,
co palą na czczo i co na oślepiającym śniegu nie
noszą przeciwsłonecznych okularów — gna do porannej gimnastyki.
Teraz dopiero — z wyświeżonymi, pachnącymi,
w czystej bieliźnie i w przewietrzonym z zatęchłych smrodów pokoju —
może przystąpić do następnego etapu realizacji swych celów.
Odszorowawszy ciała — zacząć szorować dusze.
„DO czego właściwie ty chcesz swoje wewnętrzne przeobrażenia się przystosować?
Jaką jest ta kierownicza idea,
która ujmuje w całość ścisłą wszystkie rozbieżne władze i poruszenia twej duszy”
— pyta swego dwudziestosiedmioletniego już syna Stanisław Witkiewicz,
nie bez racji poważnie zaniepokojony jego niepojętą szamotaniną uczuciową,
życiową bezczynnością i stagnacją, wreszcie wynikłą z tego wszystkiego
depresją psychiczną,
w której syn się coraz głębiej pogrąża.
Kulisy tej sytuacji odsłania jednak młody Witkiewicz nie ojcu,
lecz zakochanej w nim Helenie Czerwijowskiej w cyklu listów z
przełomu 1912-1913 roku,
o tyle wartych tu przypomnienia, że padają w nich wzmianki nie tylko
o „obłędzie” i „przezwyciężaniu go”, lecz także o „kompleksach”, „analizie”,
a wreszcie o niejakim „Borenie”, który go z „obłędu” i „zagmatwania”,
wbrew jego zresztą woli i wierze usiłuje wyciągnąć.
„Co do mieszkania u nas, nie wywieram żadnego nacisku.
Niech Pani to swoją intuicją osądzi.
Może byłby za wielki Mutter — Complex i to utrudniłoby swobodę poruszania się.
Matka jest dla pani bardzo życzliwie usposobiona, ale wie Pani,
jak to w codziennym dniu się zmienia.”
„Piszę teraz do Pani, żeby się uspokoić [...].
Zrobiłem parę potwornych kompozycji i doszedłem do stanu ostatecznego
zdenerwowania graniczącego z obłędem.
Boję się, że już nie wrócę.
Dziś sobie pomyślałem: czy też ja już nie przekroczyłem tej linijki.
Odbyłem konferencję z Borenem, ale zdaje się za późno.
[...] Kiedy Boren a propos snu wypytywał mnie o mój stosunek do Pani
, powiedziałem mu mniej więcej tak: Jest to jedyna kobieta,
z którą byłbym szczęśliwym w najgłębszym znaczeniu tego wyrazu.
[...] I znowu zobaczyłem Pani czarne włosy i czarne oczy i pomyślałem,
że nade mną ciąży jakieś potworne przekleństwo. Jakaś maskarada okropna,
pomięszanie dusz i peruk. Problem głęboki i fryzjerski zarazem.
[...] Pozwalam Pani pęknąć ze śmiechu na ten temat,
bo po części jest to tego warte.”
„Do Borena chodzę. Już p. a. na ukończeniu. Ale wiary mi w nią nie przybyło.
Ciągle wmawia mi kompleks embriona — bez skutku.”
„Muszę się opancerzać przed życiem,
które staje się coraz podobniejsze do prawdy mojego o nim myślenia.
POTWORNOŚĆ. Mimo to wierzę w uczucia szlachetne, ponieważ je posiadam.
Podejrzewam,
że Langer strasznie źle o mnie zaczął myśleć ulegając swoim kompleksom.
W Borenizm nic nie wierzę. O ile wyjdę,
to nie dzięki uświadomionemu kompleksowi embriona.
[...] Chcę, aby Pani w to uwierzyła. [...]
Bardzo bym chciał zobaczyć Panią w tej nowej fazie, w której jestem.
Zacząłem znowu wierzyć,
że nie jestem trupem. Obłęd na razie opanowany, ale czyha w głębi.
Całuję ręce Pani — Witkacy.”
To ostatnie — podpis — jako reakcja na „wmawiany” mu „kompleks embriona”
— chyba najbardziej znamienne.
Borenowska „analiza”, wbrew oporom pacjenta, nie pozostała bez śladu.
Na razie tylko w podpisie.
W dwadzieścia kilka lat później zaś?...
We wstępie do Niemytych dusz pisze Witkacy:
„Zaznajomienie się z metodą Freuda,
tzw. psychoanalizą, zawdzięczam przyjacielowi moich Rodziców
(i poniekąd mojemu,
wziąwszy pod uwagę dużą różnicę wieku) drowi Karolowi de Beaurain,
którego pamięci z uczuciem głębokiej wdzięczności, szacunku,
podziwu i sympatii pracę tę poświęcam.
Lata całe nie doceniałem tego, co ów pierwszy nieomal pionier freudowskich idei
u nas pośrednio dla mnie uczynił.
Zainteresowany moimi snami zaproponował mi w r. 1912 systematyczny
„kurs praktyczny” psychoanalizy,
na co się z radością jako na pewną „nowalię” zgodziłem;
ale przystąpiłem do tego eksperymentu nie bez pewnej lekkiej
nieufności i krytycznego nastawienia.
Nie będę opisywał tu szczegółów przebiegu „kuracji”,
która zresztą z niczego konkretnego wyleczyć mnie nie miała,
gdyż [...] jestem człowiekiem względnie normalnym. [...]
Dr de Beaurain chciał mnie uratować w pewnym sensie od samego siebie.
Możliwe jest, że dobrze się dla mnie stało, iż tego w zupełności nie dokonał,
ponieważ prawdopodobnie musiałbym wtedy, mając „rozwiązane” (jak to się u nich,
psychoanalityków, mówi) wszystkie węzłowiska (kompleksy),
wyrzec się pracy w moich zawodach,
tzn. w literaturze, malarstwie i filozofii,
a przynajmniej zmienić zasadniczo jej charakter;
przestać do pewnego stopnia być sobą. [...]
Tego stadium właśnie nie przeszedłem z dr de Beaurain do końca z przyczyn od
nas obu niezależnych i dlatego może psychoanaliza ta (na razie) nie miała na
mnie wpływu tak dodatniego, jak to po niej zasadniczo można by się spodziewać,
co ujawniło się w pewnych bezpośrednio po niej
zaszłych zdarzeniach mojego życia,
które też na długie lata odwróciły moją uwagę od tej sfery;
a gdy do niej myślowo wróciłem, to raczej w sposób jakby trochę ironiczny
, co objawiło się bezpośrednio nawet w pewnych sztukach teatralnych.
Ale nieprawdą jest, abym kiedykolwiek zupełnie psychoanalizę deprecjonował,
jak mi to imputowano razem z antysemityzmem i czort wie czym jeszcze.
Oczywiście są to rzeczy mało ważne,
ale ponieważ mam zamiar napisać wielkie pochwały dla tej nauki,
a u nas ze zmiany istotnej przekonań robi się często jakieś
dziwne dowody czyjejś interesowności,
a nawet nieuczciwości,
więc uważałem za stosowne dodać tych parę wyjaśnień z dalekiej przeszłości.”
W komplecie przygotowanych przez Witkacego szczotek
(tym razem już nie Sennebaldta z Bielska) — do szorowania niemytych dusz,
oto szczotka pierwsza:
psychoanaliza z wiedeńskiej firmy profesora Freuda.
„NIE wiem, kiedy Witkacy przeczytał Kőrperbau und Charakter —
pisze specjalista od
„personalnego dossier dramatów Witkacego”,
Jerzy Ziomek — ale późniejsze świadome
nawiązywanie do Kretschmera i posługiwanie się jego
terminologią pozwala przypuszczać,
że autor Szewców znalazł u Kretschmera fascynujące
potwierdzenie własnych przeczuć i przypuszczeń. [...] I nie popełnimy błędu,
jeśli powiemy, że osobnicy, których nazwaliśmy nasyconymi,
przypominają cyklotymików, nienasyceni zaś schizotymików.”
W tym samym dziele, z którego pochodzi ów cytat,
analizując z kolei galerię powieściowych
postaci Witkacego, pisze Jan Błoński:
„Jak widać typologia Kretschmera dostarczyła naukowego (czy pseudonaukowego)
alibi osobistym natręctwom Witkiewicza: ludzie
zdolni do przeżycia dziwności zyskali miano schizoidów,
filistrzy — pykników...
Fascynacja Kretschmerem nie przynosi zaszczytu intelektualnej
przenikliwości Witkacego, pomaga jednak zrozumieć powieściowego narratora,
który wejrzeć może tylko w dusze szczególnego pokroju.”
Interpretacja zatem dzieła literackiego Witkiewicza,
bez potknięcia się o Kőrperbau und Charakter, nie wydaje się być możliwa.
Kretschmer, jego typologia i terminologia są bowiem w dziele tym wszechobecne,
zarówno w postaci bezpośrednich autorskich odesłań
(„Dlatego wszyscy powinni czytać Kretschmera Kőrperbau und Charakter
— tam jest źródło ogólnej wiedzy o sobie
i innych dla wszystkich absolutnie typów” — Jedyne wyjście),
jak i w postaci nieodłącznego wyposażenia „psychologicznego”
i „charakterologicznego” niezliczonych Istnień Poszczególnych, które
Witkacy z intelektualnych swych „lędźwi”
do życia na kartach swego dzieła powołał.
Na temat, czy przynosi to zaszczyt jego intelektualnej przenikliwości,
czy nie,
kłócić się z Błońskim nie wypada, zresztą nie ma potrzeby.
Jak zwykle ma rację.
Co innego jednak funkcjonowanie danej teorii czy nawet teoryjki
w literackim dziele,
co innego zaś w doraźnej publicystyce o dydaktycznym zacięciu.
Fragmentowi Niemytych dusz drukowanemu w r. 1939
w „Skawie” nadaje Witkacy „pragmatyczny” tytuł:
Znaczenie codzienno — życiowe teorii Kretschmera.
Zaleca ją też bezwarunkowo
„wszystkim ludziom względnie inteligentnym,
ale w szczególności tym, których zadaniem życia jest
przewodzenie masom, a materiałem ich twórczości żywy, stający się człowiek,
czyli zadanie wychowywania w najszerszym znaczeniu tego słowa —
od nauczycieli szkoły ludowej, do szczytów władzy państwowej”. Doraźne
zaś skutki posługiwania się tą teorią przedstawia w sposób tyleż uproszczony,
co w celowym tym uproszczeniu nie pozostawiający miejsca na dyskusje:
„Znajomość teorii Kretschmera, połączona z możnością odgadywania
według dość rzucających się w oczy
cech zewnętrznych całej skomplikowanej psychiki danego osobnika,
a choćby jego rysów zasadniczych,
może oddać w życiu każdego absolutnie człowieka nieocenione usługi,
usunąć wiele nieporozumień ze samym sobą i z innymi,
zatłamsić w zarodku całe masy tragedii lub możliwych długotrwałych
cierpień z powodu nieuzasadnionych pretensji do siebie i otoczenia.” I dalej:
„Nie można łamać w ludziach rzeczy nieprzełamalnych;
tylko wtedy może być spełniony klasyczny ideał:
harmonijnego rozwoju wszystkich dodatnich elementów osobowości.
[...] Co to są za elementy dodatnie, wszyscy mniej więcej wiedzą.
Ale rzecz główna, aby każdy był sobą,
a nie udawał kogoś, kim nie jest, nie grał całe życie często wstrętnej mu,
narzuconej przez wychowanie i tradycję, nie pasującej doń roli.
Takie uświadomienie ogólnikowe i
doraźne co do istoty danego osobnika może dać tylko teoria Kretschmera,
wpajana w ludzi od pierwszej klasy gimnazjalnej.”
W „dusznej” łaźni Stanisława Ignacego Witkiewicza,
nad której drzwiami znajduje się hasło:
„Trzeba rozwiązać ręce i nogi,
odkneblować usta i wytrząsnąć z głowy wszystkie dawne nałogi” —
oto drugie niezbędne, obok psychoanalizy,
narzędzie: typologiczna szczotka firmy Ernst Kretschmer z Tűbingen.
Posługuje się zaś nimi podobnie jak „genialny wprost w swoim fachu”
kąpielowy i masażysta łaźni miejskiej w Zakopanem — Jan Wawrytko.
W akompaniamencie „wycia” protestu odrywanej właśnie od „kart, radia,
dancingu i kina” niemytej duszy — „rozluźnia” ją najpierw pytaniami:
„kim jest, czym jest jej otoczenie,
w jakich czasach żyje i co ma właśnie przed sobą do zrobienia”
by następnie wydobyć na wierzch i „obszczypać”
wszystkie „mięśnie, stawy, ścięgna i komórki” jej mrocznych węzłowisk,
od najbardziej indywidualnych i pozornie „niewinnych”
po złogi i zgrubienia nawarstwione na niej przez społeczeństwo i historię...
Ale też zbawienne skutki tego zabiegu nie powinny
dawać długo na siebie czekać.
Jeśli „ofiara” Wawrytki „czuje się tak,
jak łożysko kulkowe świeżo wymyte naftą i naoliwione”,
tak też i ofiara Witkiewicza, „spsychoanalizowana” i „skretschmeryzowana”,
a więc w pełni uświadomiona indywidualnie, społecznie i narodowo,
powinna móc zacząć nowe życie. Ideą przewodnią zaś
tego nowego życia winien być właśnie ów „harmonijny rozwój osobowości”,
„który ostatecznie jest celem wszystkich transformacji społecznych:
chodzi o szczęście osobiste wszystkich indywiduów,
a nie szczęście jakiegoś bezindywidualnego mrowia,
które nazywamy w skrócie społeczeństwem czy ludzkością”.
Przeszedłszy przez czyściec, lśniąca niepokalaną bielą umyta
dusza może próbować udać się za swym przewodnikiem do raju.
„ŻYJEMY w epoce straszliwej, jakiej nie znała dotąd historia ludzkości,
a tak zamaskowanej pewnymi ideami. że człowiek dzisiejszy nie zna siebie,
w kłamstwie się rodzi. żyje i umiera i nie zna głębi swojego upadku.”
Lektura węzłowego rozdziału Niemytych dusz:
Znaczenie indywiduum w rozwoju społecznym i tragedia
upośledzonych — tak „mięszane” budzi refleksje,
jak „pomięszana” jest w nim istotnie i materia teorii, hipotez,
domniemań, wniosków i wskazań.
Antropologia obok historii Polski, dywagacje socjologiczne
obok filozofii dziejów futurologiczne wizje obok ontologii ogólnej,
„od klanów do imperiów”, Napoleon i „tabu”,
potlacz i Piłsudski, „bizantyński Polaczyszka” i Hitler,
„kołpak napuszenia” i gilotyna, rewolucja i faszyzm,
jednostka i społeczeństwo państwo i naród — prawdy,
półprawdy i utopie,
diagnozy i w następnym zdaniu odwoływane terapie.
W tym przeciągu idei i problemów stoi Witkiewicz jak Archanioł Michał na
malowidle Sądu Ostatecznego, nie on waży jednak,
lecz sam dokonać musi wyboru.
„Faktem jest, że ludzkość degrengoluje coraz bardziej.
[...] Koniec indywiduum zarżniętego przez społeczeństwo —
rzecz już dziś banalna.
Jak odwrócić ten pozornie absolutnie nieodwracalny proces uspołecznienia,
w którym ginie wszystko, co wielkie,
co ma związek z Nieskończonością. z Tajemnicą Istnienia?”...
Aby nie dać się wciągnąć do piekieł — zbyt dokładnie już wie,
jak straszliwa ich postać — „W każdym razie tam, gdzie my idziemy teraz,
dokąd wloką nas ślepe siły społeczne, to jest ku ostatecznej mechanizacji
i zbaranieniu — nie ma przed nami nic” — musi stworzyć swą
własną wizję powszechnej szczęśliwości,
a więc takiej, w której każde, zindywidualizowane Istnienie
Poszczególne wciąż jeszcze mogłoby się pławić w „łagodnym, niezmiennym,
z Nieskończoności promieniującym świetle Wiecznej Tajemnicy Istnienia”.
Zdaniem Witkiewicza zapewnić mu to na tym padole może jedynie:
„radykalnie socjalistyczny ustrój, tzn. naprawdę demokratyczny,
bez zakłamań dotychczasowej demokracji,
ustrój pozbawiony jednocześnie koszarowości i falansteryzmu.
Ustrój, w którym będzie miejsce [...] na minimum własności: szczotkę do zębów,
kobietę, domek z ogródkiem, a mimo to wyzysk jednych ludzi
przez drugich i niewolnictwo będzie uniemożliwione.”
W ustroju tym narody istnieć
obok siebie powinny „w uczciwym, zgodnym i kulturalnym współżyciu
, mimo zachowania języka, obyczajów i innych odrębności kulturalnych”,
tworząc jednocześnie „organizację gospodarczą całej kuli ziemskiej [...],
organizację podobną do współżycia organów w organizmie”.
Z jednym koniecznym uzupełnieniem wszakże.
„Od razu nie można osiągnąć i wyższej kultury,
i ogólnego szczęścia: najpierw jedno [...],
a potem dopiero drugie, na tle samouświadomienia się masy i [...]
zaprzężenia wielkich indywiduów [...]
do świadomej pracy dla dobra całej ludzkości.”
I dalej: „Nie jestem tutaj jakimś „rzecznikiem wstecznictwa”:
przeciwnie, mam najradykalniejsze przekonania społeczne
(można by to nazwać pewną formą
[...] socjalizmu, raczej prawdziwej,
bezklasowej demokracji z „domkiem z ogródkiem” i
względną swobodą indywidualną w granicach organizacji ogólnej),
chodzi mi tylko o to, czy może
być zasadniczo inny przebieg procesu wytworzenia idealnego
szczęścia na ziemi, tj.
braku nędzy i nierówności dóbr,
przy jednoczesnym wysokim kulturalnym poziomie.”
W jaki zaś sposób osiągnąć ową ziemię (bo już nie krainę czy wyspę)
powszechnej szczęśliwości? — „Jest to po prostu igraszką” —
odpowiada zapatrzony w swą wizję Witkiewicz. — „Chodziłoby o to,
aby zmądrzały nareszcie klasy rządzące [...]
i zaczęły robić rewolucję od góry [...]
bez żadnego rozlewu krwi, przy pomocy jednego dekretu,
podpisanego przez uświadomionego co do obowiązków swych władcę
[...] i koniec.”
„Aby zmądrzały”... A więc tryb warunkowy.
Czym jest naprawdę malowidło, jakie ujrzał po swojej prawicy,
zdał sobie sprawę niemal natychmiast:
„Ale rewolucja od góry jest widać niespełnialną utopią,
bo mężowie stanu są to przede wszystkim ludzie nie umiejący wyciągać
wniosków z przeszłości na przyszłość, nie dbający o dobro ogółu w
szerokim znaczeniu tego słowa i jeśli nie dbający o wartości osobiste,
jakie daje władza, to w każdym razie zapatrzeni w jakieś fikcyjne prestiże,
wielkomocarstwowe imperializmy i nie widzący tego, że ziemia pali się
im pod nogami.” I jeszcze: „Trudno — rewolucja od góry jest widać beznadziejną
utopią, a podburzanie i rewoltowanie rządzącej elity —
co tu na małą niezmiernie skalę robić usiłuję
— pracą beznadziejną i niewdzięczną.”
Niewdzięczną na pewno.
Wszak już Platon ledwo uszedł z życiem z Syrakuz,
gdzie usiłował wychować Młodszego Dionizjosa na
idealnego władcę idealnego państwa
(rzecz inna, że diametralnie różnego od „ziemi szczęśliwości” Witkiewicza),
raz na zawsze kompromitując polityczną „praktyczność” filozofów.
Co do „beznadziejności” zaś?
„Panuje u nas straszliwy brak prawdziwie morowych, genialnych ludzi, tj.
snardzów mających intuicję chwili i umiejących w tej odpowiedniej
chwili kondensować odpowiednie układy sił. Ale to daje przede wszystkim
posiadanie jakiejś idei, naprawdę przyszłościowej na daleki dystans,
w którą się naprawdę wierzy, która jest po prostu warunkiem koniecznym
życia danego indywiduum (do tego musi dojść odpowiednie natężenie
intelektualne, na które u nas nie zwraca się nigdy dostatecznej uwagi),
a której wcielenie jest warunkiem istotnego postępu całej ludzkości,
a nie tylko danego narodu lub klasy kosztem innych.”
Oto zatem błędne koło.
Do rewolucji od góry potrzebny jest władca — indywiduum wyposażone
nie tylko w świadomość, ale i bezgraniczny potencjał energii duchowej
(„wielki charakter, wielki rozum i wielka odwaga stwarzają
dopiero prawdziwie wielkiego człowieka”) i ideowe zaplecze
(„Idei nie można szukać i sztucznie jej wytwarzać: ona musi
być w masie narodu i trzeba ją tylko ogniskować albo trzeba ją ze
swych najgłębszych bebechów spontanicznie w jakimś szale twórczym stworzyć”),
dzięki którym mógłby czynu dokonać, choćby w finalnej swej postaci
tak prostego jak „podpisanie jednego dekretu”. Na skutek wszakże
„nasycenia” społecznego roztworu twórczością i czynami wielkich ludzi,
którzy już zdążyli w ciągu biegu dziejów w ludzkości się
„rozpuścić” — nie ma warunków ni możliwości,
by indywiduum takie narodzić się mogło.
Ci zaś co jeszcze się rodzą, na skutek stężenia roztworu upośledzeni są
już w zarodku — na brak bądź siły ducha, bądź prawdziwie wielkiej idei
wskazują poronione ich czyny.
Przykładem takiego „kaleki” jest Hitler — „ten bezsprzecznie jedyny naprawdę
[...] z jajami facet w Europie”,
o którym daremnie „marzył” Witkiewicz, że
„skondensowawszy siłę do maksimum zrobi czysto społecznego
szpryngla, tzn. rewolucję, raczej transformację od góry”
— jego idea aż nadto bowiem wyraźnie okazała się prowadzić
w kierunku wręcz odwrotnym niż w stronę powszechnej szczęśliwości
(„będzie on na równi z innymi uciekać kiedyś jak tylu
innych zamiast być błogosławionym przez wszystkich dobroczyńcą”),
ba, nawet Piłsudski [...] zaprzepaścił jedyną w dziejach szansę
Polski na stworzenie z niej czegoś prawdziwie wielkiego:
przykładowego Państwa Przyszłości. Cała zaś w swej masie „elita rządząca”?..
— „Cylindry, przyjęcia, ordery, posunięcia,
posunięcia i posunięcia — ale idei kierowniczej nie ma
i przy tym składzie i rozkładzie sił działających być nawet nie może.”
W Witkiewiczowskim rozumieniu „znaczenia indywiduum w rozwoju społecznym”
— „nie stanie się nic więcej. Już wszystko się stało.” Mycie dusz klas rządzących,
„żeby zmądrzały” — pragnienie stworzenia uświadomionego władcy jest
zajęciem nie tylko beznadziejnym, ale i daremnym, bo niewystarczającym.
Na władcę prawdziwego, wielkie indywiduum dawnego typu, nie ma już miejsca.
Czy dlatego trzeba zrezygnować z raju? Nie. Trzeba tylko zmodyfikować swą wizję.
Skoro winogrona są zielone, skoro nie może być mowy o „rewolucji od góry”,
zabezpieczającej zdobyte już przez ludzkość wartości duchowe i
umożliwiającej dalszy ich rozwój — jedyną,
o jaką warto jeszcze walczyć, wartością jest już tylko „domek z ogródkiem”
dla wszystkich obywateli świata.
W obliczu rzeczywiście „zbaraniałych” ze zdumienia zastępów swoich „umytych dusz”,
umordowanych już wędrówką po krętych meandrach myśli swojego przewodnika
— Witkiewicz dokonuje nagle najmniej spodziewanego „szpryngla”.
— „Trudno — stwierdza z determinacją.
— Wyciekną tzw. morza krwi, kultura się cofnie,
nic się już wartościowego w wymiarach tej walki po stronie tzw.
„konserwy” nie stworzy
— to jest „więcej niż pewne”. [...]
Za cenę doskonałości uspołecznienia ludzkość musi zapłacić:
a) końcem religii [...],
b) samobójstwem filozofii [...] i
c) upadkiem sztuki.”
— „Oczywiście dawniej — dodaje jakby nigdy nic
[...] byłem z wymienionych wyżej powodów w rozpaczy.
Teraz, po wyrzeczeniu się sztuki i napisaniu mego główniaka [...]
pogodziłem się z tym wszystkim jako z wielką koniecznością dziejową i sądzę,
że tak powinni pogodzić się z tym wszyscy,
a wtedy zapanuje raj na ziemi.”
Proste? Proste. Ale czy prawdziwe?
Kto ty jesteś?
Polak hardy.
Jaki znak twój?
Orzeł biały.
Gdzie ty mieszkasz?
Między swemi.
W jakiej ziemi?
W polskiej ziemi.
Czym ta ziemia?
Mą Ojczyzną.
Czym zdobyta?
Krwią i blizną.
Czy ją kochasz?
Kocham szczerze.
A w co wierzysz?
W Polskę wierzę.
Coś ty dla niej?
Wdzięczne dziecię.
Coś jej winien?
Oddać życie.
Dzisiaj stronę odwiedziło juS 3381 22988 odwiedzającyII HN SS
人人人
„Urodziłeś się wolny, ale żyjesz w kajdanach. I zaakceptowałeś te kajdany bardzo chętnie i radośnie, gdyż są zrobione ze złota. Kajdany władzy, prestiżu, powszechnego poważania – wszystkie są pokryte pięknymi kwiatami. I pragniesz ich więcej, coraz więcej, bo myślisz, że one cię zdobią; myślisz, że są celem życia i jego znaczeniem. Problem nie tkwi w tym, jak osiągnąć wolność. Wolność jest twoją wewnętrzną naturą. Nie musisz jej osiągać. Problem tkwi w tym, jak pozbyć się kajdan: przede wszystkim musisz rozpoznać i zrozumieć, że kajdany są kajdanami, a nie ozdobą.”
Tekst: Osho – „Budda drzemie w Zorbie”
ocet jabłkowy
woda życia
gdyby ludzie stosowali urynoterapię zamiast tradycyjnych sposobów leczenia, to lekarze poszliby z torbami a szpitale jako zbędne zostałyby zamknięte. można by zwolnić całą służbę zdrowia, a przede wszystkim NFZ i FOZ. Oczywiście, zaraz tu zacznie wypisywać swoje "mądrości" jakaś grupa oszołomów medycznych, która boi się utraty dochodów. Ale wierzcie mi ( lub nie) NIE MA TAKIEGO CHORÓBSKA, KTÓEREGO URYNOTERAPIA NIE WYLECZY.